top of page

Ostatni, 10. dzień islandzkiej wędrówki

Około 4 nad ranem budzi mnie wycie wiatru. Szarpie drzwiami szopy i dziurawą dyktą w oknie. Zasypiam jeszcze na chwilę, ale w głowie, głośniej niż wiatr, tłucze mi się myśl, że potem ma być gorzej. Huraganowo. Wstaję chwilę po piątej i opuszczam swój schron przed siódmą. Niemal dokładnie w tym momencie wiatr cichnie. Cisza.


Żeby dotrzeć do mojej noclegowni, musiałem nieznacznie zboczyć z trasy. Udało mi się zawijasami, trochę po mchach, przeciągnąć sanie bez przenoszenia ich, za wyjątkiem ostatnich dwustu metrów. Teraz nie ma to sensu, od razu pakuję się ze wszystkim do plecaka. Do plecaków. Z przodu zwisa ze mnie plecak podręczny, załadowany elektroniką – aparat, kamerka, ładowarka solarna, baterie, telefon… Dla równowagi.


Sanie wystają wysoko ponad głowę, około pół metra. Mam wrażenie, że całość nie jest dużo lżejsza, pomimo tego, że nie ma już większości zapasów i kostek paliwowych. Doszły narty. Oba plecaki ważą więc razem około 40 kg – wcześniej ważyły 42 kg bez nart. Ruszam. Idzie się bardzo ciężko i bardzo wolno, bolą kostki.


Zależy mi na czasie. Jeżeli prognoza o huraganie się sprawdzi, a ja nie zdążę dojść do wodospadu, będę w tarapatach. Koło Gullfossa jest restauracja i sklep z pamiątkami, a więc miejsce, gdzie można przeczekać. Docieram do rzeki; tym razem nie ma co liczyć na lodowe pomosty, przeprawiam się, szukając płycizny. Sprawdzian zdają wodoodporne skarpetki polskiej produkcji, wyścielane wewnątrz wełną merynosów. Przebiegłem w nich Zimowy Ultramaraton Karkonoski, w mokrym śniegu i przemoczonych butach – krzywdy nie zrobiły. Chronią przed lodowatą wodą.


Wspinam się na wzgórze do głównej drogi, z której odbiłem wczoraj. To ostatnie mocniejsze podejście według GPS-owej mapy. Widać stąd południowo-wschodnie bezkresy islandzkich wzgórz. Teraz będzie tylko w dół, a potem w miarę po płaskim. Myślałem, że w dół się trochę rozpędzę, ale nic z tego. Ślisko. Mija mnie kilka terenówek z turystami, sunących pod Bláfell . Zaczyna mocniej wiać. Po raz ostatni oglądam się za siebie i przez chwilę żegnam wzrokiem majaczący w oddali, ośnieżony szczyt.


Docieram do asfaltu. Robi się płasko. To koniec dzikiej Islandii. Droga jest w bardzo dobrym stanie, ale poprzecinana miejscami śnieżnymi, zmrożonymi nasypami, przez które przedrzeć się może tylko terenówka. 10 km za mną, jeszcze 12 do celu. Wiatr mocny, ale znośny, choć, oczywiście, nie ułatwia sprawy. Narasta. Zmęczenie też narasta. Dochodzi 11.


Po pierwszym kilometrze droga zakręca. Idę teraz pod wiatr, który pędzi przez otwartą przestrzeń, z godziny drugiej. Pędzi coraz szybciej. Coraz trudniej mi iść, coraz więcej pracuję kijkami. Nagłe podmuchy sprawiają, że tracę równowagę – duża powierzchnia plecaka dodatkowo utrudnia marsz. Wycie przechodzi w huk. Jeszcze pięć kilometrów, a ja coraz bardziej opadam z sił. Skup się, skup się na każdym kroku. Myśl o tym, że to tylko 5 km, że masz cel do zrealizowania. Krok za krokiem. Posuwam się żółwim tempem, wygodne szelki plecaka stały się szorstką liną, przy pomocy której coś wciąga mnie do przydrożnego rowu. Jeszcze 3 km do celu. Idę, mały krok za mniejszym krokiem, mocno pochylony – gdyby ktoś teraz wyłączył wiatr, runąłbym na jezdnię.


Jestem wyczerpany, wszystkie mięśnie już drżą. Wbijam kijek w żwir i robię krok, podciągając się, jakbym szedł pod stromą górę. I tak na przemian, lewa, prawa. Kijek, krok, podciągnięcie, próba złapania skośnej równowagi. Mija kolejne pół godziny, mam wrażenie, że moja pozycja na mapie nie zmieniła się. Ale jeszcze kilometr. Droga znowu skręca, tym razem wiatr uderza mnie frontalnie. Jeszcze mocniej. Tylko kilometr… Niesamowite, jaka to siła, jaki huk! Widzę zabudowania. Autobusy na parkingu. Ludzi próbujących dotrzeć do środka. Tak blisko, a jakby w innym świecie. Jestem!


Całkowicie wyczerpany nie zauważam głównego wejścia i kręcę się jak obłąkany po kątach. W końcu trafiam. Zostawiam duży plecak w szerokim przedsionku, za nisko, żebym z nim przeszedł przez drzwi, a nie mam siły go ciągnąć. Przechodzę przez pamiątkarnię i wbijam się do restauracji. Biorę zupę, miejscowy specjał.


Kosztuje 50 zł, ale można brać dokładkę, ile bądź bułek, masła, wody. Czuję się jak studnia bez dna, ale poprzestaję na jednej dokładce. Stopy pieką. To zabawne. Rano odkryłem, że mam lekko odmrożone palce. Jak sądzę. Nie mam w nich prawie w ogóle czucia, a teraz... Teraz tam, gdzie mam czucie, czuję pieczenie, najwyraźniej odparzyłem. Nie minęły dwie godziny i przyjechał po mnie Kuba, zgrało się to szczęśliwie z jego grafikiem w pracy. Kuba zrobił mi ogromną przysługę, nie muszę prosić nikogo o podwiezienie, a kompletnie nie mam ochoty. Idziemy zobaczyć Gullfoss. Wychodzę na zewnątrz i nie mogę uwierzyć: wieje bardzo mocno, ale to nic, w porównaniu z tym, co działo się tu dwie godziny temu. Huragan musiał tylko pokąsać ten rejon. I mnie. Ale to i tak był akt łaski, Islandię stać na więcej. Gullfos jest niesamowity.


Po drodze jeszcze jeden przystanek, gejzer. Geysir. Tak, to ten, od którego wzięła się ta nazwa. Okolica paruje. Kłęby białej pary ulatują z różnych dziur, gardzieli. Gdzieś tam, daleko w głębinach, czai się magma. Wybuch gejzera poprzedza utworzenie się ogromnego bąbla. Pozostaje dziura, która szybko zapełnia się wodą. Wracamy.

Docieramy do mieszkania Kuby i Ani oraz ich współlokatora, Islandczyka, który wieczorem przyniesie islandzki bimber. Trochę wróciły mi siły, ale i tak ledwo patrzę na oczy. Muszę sprawdzić, jak idzie zbiórka, wrócić do życia. Ale to jutro, jutro, dziś już tylko błogie nic-nierobienie... Poza jedzeniem. Piciem. Jedzeniem... I kąpielą. Odkrywam kolorowe sińce tam, gdzie wrzynały się we mnie szelki.

Wieczorem, na specjalnej stronie, na której można sprawdzić prognozę występowania zórz, widać, że... coś się będzie dziać. Pogoda nie jest najlepsza, co chwilę pada deszcz. Tutaj, w pobliżu stolicy, to inna Islandia. Wieczorem ruszamy jednak na polowanie.

Udaje mi się upolować słabą zorzę. Ta widziana na trasie była większa, intensywniejsza, nasycona i tańcząca na niebie. Taka jak na zdjęciach Kili Zamany. Ale i tak jest to magiczne. Wieczorem wygrzebuję notes. Teraz czuję, że palce u rąk też lekko odmroziłem. Trudno. Robię podsumowanie. 250 km. 10 dni. Nie wiem, jakie przewyższenie wyszło na tych wszystkich górach i pagórkach, teraz to zresztą nieważne. Trzeba ogarnąć całą akcję, która dzieje się w Polsce. Przede mną jednak trzy dni odpoczynku na Islandii i odkrywanie stolicy: zakończyłem swoją podróż co najmniej dwa dni szybciej, niż planowałem. Ania i Kuba zostali moimi "hostami" i za to wielkie dziękuję...



RECENT POSTS:
SEARCH BY TAGS:
No tags yet.
Partnerzy strategicznni
Strategic partners
Wsparcie sprzętowe * Support
Pomoc organizacyjna i sprzętowa
Logistics and support
Patronat medialny * Patronage
  • Facebook Vintage Stamp
OSTATNIE WPISY * RECENT POSTS:
SEARCH BY TAGS:
No tags yet.
bottom of page