Dzień 4
Gdybym całkiem oprzytomniał, może nie stałbym teraz w samych bokserkach wiercąc palcami w śniegu. Przez sekundę. Półprzytomnie sunę przez siarczysty, kilkunastostopniowy mróz do ciepłego źródełka, które paruje lekko dziesięć metrów dalej. Tak robią Islandczycy. I półprzytomni , niedospani podróżnicy.
Ostre słońce wydobywa z krajobrazu ostre kontury. Po śnieżycy ani śladu. Pławię się. Odpływam. Trwa to może pół godziny. Kolejne pięć minut zbieram się w sobie, żeby wyjść i wrócić do przebieralni.
Kolejną godzinę zbieram wszystko do kupy, na kupę, układam, przegrupowuję, chowam. Dochodzi pierwsza. Późno. Wczorajszy Łukasz leży koło kaloryfera i mówi, że jest zmęczony, nie idzie. Pakowanie się też nie idzie. Po kwadransie udaje mi się zebrać wczorajszego Łukasza z podłogi i wypchnąć na zewnątrz. Pakuję rzeczy do sań, mija kolejne piętnaście minut. Jedziemy. Wczorajszy Łukasz leży na saniach, przez co sunie się ciężej.
Krajobraz jest wyrazisty, ostry, a ja patrzę tępo w ekranik GPS-a. Rzeki, rzeczki, strumyki, w miniaturowych kanionach. Miniaturowych, ale nie do przebycia. Wyplątuje się z tego labiryntu dopiero po godzinie, nie mogę się połapać z nawigacją i przenieść odczyt oczami w teren. Wynajduję lodowe pomosty, które w mojej ocenie nie grożą zawaleniem.
Gdybym miał wyciągać z wody tonące sanie… Przypominam sobie Atreyu z Niekończącej się opowieści, starającego się wyciągnąć z bagna tonącego Artaxa... Ostatnia rzeczka za mną, a sanie dalej są ze mną – i nie śledzi mnie Gmork. Coś jednak nadciąga.
Łagodne wzgórza opasają krajobraz, który traci trochę na ostrości. Mgli się, mieni w słońcu, a w tym blasku pojawiają się pełzacze. Żałosna nazwa dla tak pięknych istot. Tak, to są istoty! Te śnieżne węże to wędrujące przez odludzia dusze zmarłych. Tak, ten rozdział islandzkiej mitologii dopisałem w tym momencie sam. Ale kto wie…? Wiatr podrywa je i każe wędrować, robią to jednak niespiesznie, w swoim tempie, wspinając się na białe zbocza, plącząc. Lśnią w słońcu. Mógłbym na nie patrzeć i patrzeć. Trzeba sunąć dalej.
Dobre podłoże, dobre tempo. Wiatr daje żyć. Mróz w tym słońcu też nie doskwiera. Wygląda na to, że uda się dobić do 25 km, mimo że wczorajszy Łukasz sugerował rano co najwyżej dziesięć. Trzy godziny upływają mi na kluczeniu przez labirynt wzgórz. Wierzchołki mają zmierzwione skałami, nie do przejścia. Traktuję je jednak jak bocianie gniazda, zbaczam z kursu, wspinam się i ustalam kurs na kolejny kilometr, czasem tylko kilkaset metrów. To… duża oszczędność czasu. Wycofywanie się ze ślepych zaułków skał kosztuje więcej czasu i energii. I, jak mawia moja siostra, ryje beret. Przenoszenie sań na raty jest jeszcze gorsze. Kluczenie wychodzi mi całkiem nieźle. Dobrze zapamiętuję drogę i robię projekcję na GPS-owej mapie. Sunie się.
Powoli zachodzi słońce. Staram się znaleźć miejsce na nocleg, ale jestem zamknięty w bardzo szerokiej dolinie, która staje się wiatrostradą. Wiatr się wzmaga. Robi się ciemno i coraz zimniej. Z mrozem kojarzy się biel: śnieg, szron, iskrzenie lodu. A to ciemność jest tutaj lodowata. Temperatura spadła już o dziesięć stopni: było -12, jest -22. Na niebie pojawiają się pierwsze gwiazdy. A chwilę potem, tuż nad głową – gwiazdostrada. Nie wiem, czy delikatnie prószy śnieg, czy wiatr podrywa śnieżny dywan, ale nade mną, na wyciągnięcie ręki, tysiące lodowych kryształków pędzi z zawrotną szybkością, mieniąc się w świetle czołówki. Nade mną, obok mnie, mam wrażenie, że przeze mnie – przetaczała się miniaturowa, połyskująca galaktyka. Wspaniały widok. Gdyby tylko nie ten mróz…
Wreszcie! Jedyny większy głaz, jaki udaje mi się znaleźć. Po drugie: jest to – niewielka, ale jednak – osłona przed wiatrem. Po pierwsze: za głazem jest cała masa śniegu, który wszędzie indziej jest zwiewany gdzieś w czarną dal. Pod nosem mam budulec do okopania namiotu i niezbędny składnik kolacji i śniadania.
-25 stopni. Wiatr w mroku groźnie mruczy. Mam już na sobie wszystkie warstwy postojowe. Namiot przyłożony saniami łopocze wściekle, wiatr próbuje go stamtąd wydostać. Składam pierwszy stelaż. Jeszcze trzy ogniwa, dwa i… czy gdzieś popełniłem błąd? Ostatni pałąk zwisa z przedostatniego na 20-cm kawałku gumki łączącej je wszystkie razem. Powinienem napisać: ściągającej je razem. Ale ona ich nie ściąga, straciła elastyczność. Nie da się tych pałąków za nic połączyć. To jest namiot ekspedycyjny, to się nie powinno dziać! Ściągam rękawice i próbuję tę gumkę jakoś wepchnąć do środka, bez rezultatu. Naciągam, rozciągam, staram się uelastycznić, z mizernym rezultatem. Trwa to trochę, palce mi zesztywniały, powoli tracę w nich czucie. Wiatr bezlitośnie smaga mrozem. W końcu mi się udaje połączyć pałąki i delikatnie, co w tym wietrze jest bardzo trudne, przeplatam pierwszy stelaż przez zewnętrzne rękawy. Pierwszy z trzech; z pozostałymi dzieje się to samo.
Kiedy w końcu udaje mi się postawić i zagrzebać w śniegu namiot, dochodzi dziesiąta. Temperatura spada do -27 stopni. Wbijam się do śpiwora, zakładając na siebie wcześniej wszystko, co mam, w odpowiedniej kolejności, zachowując komory, warstwy powietrza. Pod puchówką, między puchówką i kurtką. Po kolacji robi mi się na chwile trochę lepiej. Na tyle żeby zrobić zdjęcie. Temperatura wewnątrz namiotu spada do -17 stopni.
„Lepiej” trwa bardzo krótko. Nie potrafię zasnąć, uczucie zimna wchodzi w jakieś nieznane mi wcześniej wymiary. Przez całe ciało suną, pełzają lodowate węże. Przeszywają ciało na wskroś w nagłych wstrząsach. Wyłączam się, barykaduję we własnej głowie, odcinam od reszty ciała. O pierwszej w nocy po raz kolejny uaktywniam termofor. Proszę, jaki ładny eufemizm. Rzut okiem na termometr, który pokazuje -19 stopni. Nie będę sprawdzał, jak zimno jest na zewnątrz, i tak te cyfry to abstrakcja. Moje ciało wydaje mi się czymś abstrakcyjnym. Zapadam w letarg, w półsen, w jakieś majaczenie pełne lodu i wiatru.