top of page

Dzień 6

Zgrzyty, trzaski. Brzmią jak stare radio odbierające sygnały kosmitów. Może za chwilę usłyszę Orsona Wellesa i słynną Wojnę światów. Wiatr huczy, wdziera się do przedsionka i lekko kołysze namiotem. Otulony jeszcze wszystkim, co mam, rozgrzany herbatą, usiłuję otworzyć drzwi. Nic z tego, ani drgną. Przysypało mnie? Próbuję jeszcze raz, napieram z całych sił. Otwierają się na dwa centymetry, widzę kawałek schodków, które prowadzą do wejścia – nie ma na nich śniegu. Już mam przeprowadzić kolejny atak, kiedy zamykają się z hukiem, nic nie robiąc sobie z moich wysiłków. Wszystko jasne. Przypominam sobie: Patryk z Fundacji Fabryka Muzyki, mój nieoceniony pogodynek, wysłał mi wczoraj kolejnego esemesa z prognozą: miało wiać w okolicach 100 km/h. No to wieje.


Jestem spakowany, od godziny gotowy do drogi. Trochę marznę, ale co chwilę rozgrzewam się usiłując otworzyć drzwi. Po dwóch godzinach wiatr słabnie na tyle, że jestem w stanie – z trudem, bo z trudem, ale jednak – wydostać się z przedsionka. Krajobraz jest bajeczny, ale minuta bez grubych rękawic i kilka zdjęć powodują drętwienie palców. Trzeba ruszać.


Schronisko, jak się okazało, było prawie na skraju pola zastygłej lawy i wkrótce otwiera się przede mną rozmyta przestrzeń. Wiatr toczy chmury i śnieg, albo śnieżne chmury – nie jestem pewien. Słońce przebija się zza tych falujących kłębów. Jest słonecznie, jest szaro, wszystko na raz, jak w kalejdoskopie. Pięknie. Chciałbym uchwycić tę pustkę, ciszę, to „daleko za horyzontem”.


Ostrożnie ściągam zewnętrzne rękawice i próbuję zrobić zdjęcie. Gdyby odleciały, nie dogoniłbym ich nawet mając niesamowitą formę i szybkość Justyny Kowalczyk (która, tak przy okazji, za kilka tygodni wystartuje na Islandii). Owszem, w odwodzie mam pożyczone od Patryka jednopalczaste rękawice puchowe, nieocenione na postojach, ale za ciepłe na intensywny wysiłek. „Za ciepłe” – wypowiadam na głos. Jak to dziwnie brzmi. Na lekkie puchówki muszę szczególnie uważać, bo nie mają żadnych zaczepów. Sanie i przestrzeń, która przyjmuje postać niewyraźnego „gdzieś, tam, daleko” wspólnie pozują do zdjęcia. Ruszam.


Godzina drogi. Rozpogodziło się nade mną, pociemniało przede mną. Mocno wieje, ale jest przejrzyście. Całkiem dobrze widać, że tam z przodu… niczego nie ma. Pustka. Po kolejnej godzinie tę pustkę zamykają na horyzoncie ciemne kłęby. I coś jeszcze. To coś się rusza. Co tu się może ruszać? Lis polarny? Coś jest daleko, ale wydaje się podobne rozmiarem. Tyle, że jest brązowe. Czarne. Nie jestem pewien. Ciemne. Pojawiło się na godzinie drugiej, jest już na dwunastej. Staję, żeby się upewnić. Podczas śnieżycy miałem problemy z zaburzeniami perspektywy. Mijane głazy, porozrzucane w różnych odległościach, przesuwały mi się przed oczami, względem siebie, w moim odczuciu albo za szybko, albo za wolno. Stoję. Widać wyraźnie, że coś się przemieszcza. Nie zabłąkałaby się tu żadna ucieknięta owca, żaden pies, nie w takich warunkach, jestem ponad 100 km od najbliższych domostw. Intrygujące coś jest już na godzinie jedenastej, może pół kilometra dalej, może kilometr. Ruszam w pościg. Wpadam w mocny rytm i chyba się przybliżam. Tak, przybliżam się, ale ciągle nie mogę rozpoznać, z czym mam do czynienia. Skupiam się na tym, żeby nie stracić tego z oczu, a to intensywne wpatrywanie się powoduje, że wszystko zaczyna się trochę mienić. Niewyraźnieć. Ale moje coś stanęło, jestem tuż, tuż. Jestem. I nie mogę uwierzyć. Stoję obok głazu, który, oprócz podobnego rozmiaru, nie przypomina lisa. Nie przypomina niczego oprócz głazu, którym niewątpliwie jest. W dodatku, sprawdzam, przymarzniętego do podłoża. Rozglądam się dookoła. Nie ma się tu gdzie skryć, chyba że za horyzont. Patrzę na GPS-a, zboczyłem z trasy o pół kilometra. Nic z tego nie rozumiem, tylko gapię się na ten głaz. Elfy? Niczego już nie wykluczam, ale mróz... wyklucza dalsze stanie. Ruszam.


Wkroczyłem na mroźnego przestwór oceanu, sanie nurzają się w śniegu… No tak, drogi Adamie. Tu też ni drogi ni kurhanu. Ni ciszy: wiatr wciąż potężny, ale na szczęście, wbrew prognozie, w plecy. Po tym oceanie wiją się śnieżne węże. Miejscami nawet śliską piersią dotykają się zioła… skutego lodem. Sunę po lodzie. Ta równina to jedna wielka zmrożona tafla. Wygląda tak, jakby wzburzone lekko wiatrem fale ktoś, jakby za dotknięciem różdżki, zatrzymał w jednej sekundzie, zachowując całą dynamikę spienionych grzyw. Gdzieniegdzie przebijają się wysepki ostrych skał. Po godzinie (a może dwóch?) mijam jak w transie wyssane z kolorów wyspy wzgórz.


W oddali (nie widzę go, ale wiem, że tam jest) czai się lodowiec, który w nocy szczuje mnie mrozem. Wizualizuję w myślach mapę, którą studiowałem rano – dziś będę już spał właściwe pomiędzy dwoma lodowcami. Jeśli połączą siły...



Na razie skupiam się na próbie wyznaczenia trasy przez ostry dywan nastroszonych, drobnych skał. Docieram do góry-punktu nawigacyjnego, który towarzyszy mi od dłuższego czasu. Udaje mi się znaleźć korytarz, wijący się zygzakiem przez to zmrożone, wulkaniczne dzieło. Żar po gigantycznym, lawowym ognisku.


Wiatr wieje wciąż z tego samego kierunku, ale ja lekko skręciłem w stronę szerokiego przesmyku pomiędzy Hofsjökull i Langjökull i teraz zacina z tyłu, z ukosa. Nieco słabnie, ale i tak jest na tyle silny, że w efekcie tego lekkiego skrętu i kluczenia co jakiś czas pchnięte wiatrem sanie obracają mnie prawie o 180 stopni, zamieniając się ze mną miejscami. Kręcimy piruety.


Wieczór. Znów szukam... no tak, oczywiście. Głazu. Znowu mróz opada na śnieg albo podnosi się ze śniegu, jak zjawa, wraz ze zmrokiem. Znowu pałąki dyndają nieszczęśliwie na gumkach. Znalazłem małe zagłębienie terenu, w którym wieje mniej. Głaz tylko symboliczny, ale i tak uzbierało się za nim wystarczająco dużo śniegu. Przechodzę przez wrota swojego mroźnego piekiełka.


Licznik zatrzymał się na dystansie 18,5 km. Nie jest źle, biorąc pod uwagę poranny areszt przedsionkowy zarządzony przez wiatr. Przypominam sobie słowa szeregowca Mandelli z Wiecznej wojny Haldemana: jeśli w kosmosie poczujesz zimno, to znaczy, że jesteś martwy. Wyobraźnia, która działa trochę poza mną, podpowiada mi, że jestem na Charonie. Nie muszę długo czekać, mój „skafander” przenika zimno, ale to uczucie zimna wcale nie kojarzy mi się z kosmosem. Mróz rozlewa się po mnie, jakby pochłaniały mnie ciche wody Arktyki. Równomiernie, kawałek po kawałku. Znowu zapadam w letarg, jeszcze bardziej wyzuty ze snu. Byle jakoś do rana.



RECENT POSTS:
SEARCH BY TAGS:
No tags yet.
Partnerzy strategicznni
Strategic partners
Wsparcie sprzętowe * Support
Pomoc organizacyjna i sprzętowa
Logistics and support
Patronat medialny * Patronage
  • Facebook Vintage Stamp
OSTATNIE WPISY * RECENT POSTS:
SEARCH BY TAGS:
No tags yet.
bottom of page