Dzień 3.
Poranek. Okazuje się, że wejście do namiotu było przejściem do Narni. W islandzkim wydaniu. Wchodząc wieczorem do środka – rano wychodzę do innego świata. Czuję się, jakbym stał w środku jednego z obrazów Williama Turnera. Mam przed oczami Snow Storm. Przyduszone kolory, zatarte żywiołem pędzla granice horyzontu, chmur, nieba. Zanosi się na prawdziwe przyjęcie powitalne. Jest znacznie cieplej niż w nocy – na lekkim minusie.
Ruszam. Po dwóch, trzech godzinach zbocza stają się bardziej strome, wzgórza wyższe. Szusując do góry trzeba mocno pracować kijkami, próbować złapać rytm, zachować dynamikę ruchu. Foki trzymają świetnie – nawet na mocno oblodzonych stokach nie zsuwam się do tyłu. Ale żeby nie zsuwać się po skosie, trzeba mocno pracować, kostki zaczynają boleć od ucisku. I właśnie dlatego warto nawet nadrobić trochę drogi, ale wybrać podejście, które oszczędzi oblodzonych skosów. Docieram na kolejny szczyt i znów widzę tylko następne wzgórze. Nic za nim. Dalej wszystko się rozmywa. Zaczyna prószyć śnieg.
Po godzinie świat zamyka się w kilkuset metrach. W kilkudziesięciu metrach. W kilku. Znów rozszerza do kilkuset. Śnieżyca pojawia się, nabiera gęstości, siły, a potem słabnie. Może właśnie nieświadomy niczego turysta w sklepie z pamiątkami w Reykjavíku potrząsa szklaną kulą, w której jestem zamknięty, wywołując burzę śniegu. Koniec fantazjowania. Trzeba się skupić na wskazaniach GPS-a.
Trwa to kolejne dwie godziny. Tym razem staram się podążać za drogą, która jest gdzieś tam pod śniegiem, licząc na to, że przecina strumienie i rzeki w najodpowiedniejszych do tego miejscach. Nie ma już żadnych śladów, choć rano jeszcze były. W ciągu kilku minut głęboka na pół metra rynna po przejeździe monstertracka wypełnia się śniegiem – tym napadanym i tym nawianym. To jest jedyny znak ostrzegawczy przed tym, co nastąpi dalej. Nie potrafię go odczytać.
Wraca śnieżyca, nasila się. Dopada mnie dziwna monotonia. Czuję się jak Szninkiel, tytułowy bohater genialnego komiksu Van-Hamme’a i Rosińskiego – w momencie, w którym wskoczył do Nie-świata. A tam – biel, pustka. Brak przestrzeni, w której można się jakoś, jakkolwiek określić. No właśnie. Po kolejnej godzinie zaczyna się ze mną dziać coś dziwnego.
Gdzie jest lewo? Poszło na prawo. Gdzie jest prawo? Zostało w tyle. Brnąc przed siebie skręcam w prawo, ale moje prawo poszło na lewo i ja bezwiednie za nim. Albo GPS wariuje, albo ja. Nie patrzę przed siebie – i tak nic nie widać – tylko w ekran. Śledzę sam siebie z satelity. Swoje cyfrowe ciało astralne. Technologiczny surrealizm. Nie ma jednak czasu na takie refleksje, bo góra zamieniła się w dół. Wydaje mi się, że się wspinam, bo jest ciężko, ale to wiatr hamuje kroki, a jednocześnie grawitacja ciągnie mnie w dół. Zaczynam zjeżdżać, choć wydaje mi się, że jadę do góry. Nagle dół i góra, prawo i lewo okazują się… skosem. Stromym skosem. Ta cienka linia na mapie to przecież poziomica, a ja jadę zboczem wzgórza. Ale po czym właściwie jadę i czemu coraz szybciej? Na tych zboczach często jest lód i… i w tym momencie moje narty zamieniają się ze mną miejscami, one w górze, ja na dole, następuje kilka akrobacji łączonych: ja-narty-kijki-sanie. Zastygam w bezruchu kilkanaście metrów niżej.
Zabawne, co się myśli w takich sytuacjach. Przypominam sobie Arniego z drugiej części Terminatora. Zmaltretowany przez swojego ciekłometalicznego wroga, przyszpilony do podłogi metalowym prętem, wydawałoby się – pokonany – reaktywuje się. W cyfrowym oku znów czerwieni się światełko. Power’s back! Zmaltretowany przez śnieżycę, przyszpilony do podłoża siłą upadku (dobrze, że nie kijkiem) – reaktywuję się. Może nawet oko mam czerwone. Przekrwione. Szybki przegląd: GPS – działa. Sanie – całe. Uprząż – cała (niesamowite, jak te pałąki to wytrzymały). Kończyny – wszystko się rusza. Powoli wstaję i ruszam. Sunę. Patrzę w ekran GPS-a i zabawiam się w copywriting: „trzymaj pion z poziomicą!” Jakoś trzeba sobie radzić, także wewnątrz własnej głowy. To już dwudziesty kilometr tego obłędu. Pomimo zamieci, pomimo gogli, patrząc na śnieg, to znaczy patrząc gdziekolwiek widzę tysiące drobnych słońc. Skąd tyle światła? Czy to jest światło?
Uważnie (uważniej) staram się studiować topografię terenu. Nic z tego. Nauka idzie w las. Właściwie prawie leci w przepaść. Ale po kolei.
Przede mną rzeka; płynie sobie wartko gdzieś dnem doliny, rozciągającej się pomiędzy dwoma wzgórzami. Dalej niewiele widzę, śnieg sypie gęsto, więc uważnie analizuję mapę: zbocza są łagodne. Muszę się przedostać z jednego pasma na drugie. Rzeka nie powinna być ani szeroka, ani głęboka. Może nawet skrywa się pod lodem. Jeśli nie i jeśli nie znajdę lodowego pomostu, trudno, jakoś się przeprawię. Wdrapuję się na szczyt wzgórza i ruszam w dół. Tak mi się wydaje. Po chwili wydaje mi się… na odwrót – że choć przesuwam się do przodu, wcale nie zjeżdżam. Znowu zagubiłem się w przestrzeni? Powinienem być już mniej więcej dwadzieścia metrów niżej, a mam wrażenie, że teren obniżył się może o dwa metry. Może. Szczyt wzgórza został kilkadziesiąt metrów za mną i nie widzę go, nie zweryfikuję tego wizualnie. Rzeka jest tuż przede mną. Zaczynam nabierać prędkości. Coś jest nie tak…
Doznaję małego objawienia. W jednej chwili nurkuję w śnieg, przeobrażam się w czekan, wgryzam się całym sobą w podłoże, hamuję i znikam pod białą kołdrą. Stoję. To znaczy leżę. Dwa, może trzy metry przede mną majaczy jakaś krawędź. Chyba jest to krawędź. Leżę dalej i czekam na kolejne objawienie: tego, co naprawdę jest przede mną. Po kilku minutach rzeczywiście się przejaśnia i objawia – krawędź przepaści. Cała dolina zasypana jest śniegiem, napadanym, nawianym. Częściowo zmrożonym. Od czubka jednego wzgórza do czubka drugiego zalega biała masa – za wyjątkiem głębokiego aż po dno doliny, wąskiego kanionu. Kilkadziesiąt metrów niżej płynie rzeka. Nie widzę jej nawet. Śnieg i lód nad wartkim nurtem zapadły się, tworząc pionowe ściany. Pułapkę. Tym razem nie mam żadnych popkulturowych refleksji. Przychodzi mi jedynie do głowy, że skoro po drugiej stronie kanionu zobaczyłem nawis (już go zresztą nie widzę), to może ja też leżę na takim nawisie. Wycofuję się niezdarnie.
W głowie mam pustkę. Wiatr trochę osłabł, wydaje mi się, że jest cieplej. Obejdę jakoś tę rzekę, nie mogę więcej ryzykować. Gdzieś może jest łagodne zejście, ale w tych warunkach szybko go nie znajdę. Podążam za wskazaniami GPS-a, idę wzdłuż rzeki, zachowując bezpieczny, mam nadzieję, dystans.
Dobrze, że nie zdecydowałem się na szukanie. Widoczność znów spadła do kilku metrów. Przedzieram się dalej. Na chwilę się przejaśnia i widzę kanion, w tym miejscu trochę szerszy (zdjęcie powyżej). Ledwie widać krawędź, którą we wszechogarniającej bieli ciężko było dostrzec. Widać też śnieżno-lodowy pomost, ale nie mam zamiaru się do niego zbliżać, jest trochę zapadnięty. Nie potrzebuję więcej adrenaliny. Muszę wedrzeć się w pasmo wysokich i stromych wzgórz, które chciałem ominąć i dojść do źródła rzeki, które majaczy na mapie. Napieram.
Myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy. A jednak. Wiatr się wzmaga, śnieżyca się zagęszcza, ale jednocześnie robi się coraz cieplej. Idzie mi jak po grudzie. Idę po grudzie. A właściwe… ciągnę za sobą grudę. Grudy. Przyczepione od spodu do nart, do fok. Zdzieram je kijkiem, ale po kilku krokach – nie da się jechać – znów to samo. Śnieg jest mokry, klei się do materiału. Nie da rady. Odklejam i zdejmuję foki. Bęc, leżę. Bez fok nigdzie nie podejdę. Gramolę się ze śniegu, zdejmuję narty i zakładam rakiety śnieżne. I do przodu. Do góry. W nartach, z fokami, było prościej. Wiatr przed chwilą trochę zelżał, teraz znowu się nasila, ale jeszcze jest znośny. Śnieg gęścieje, kolejny raz znika krajobraz.
Wieczór. Wiatr się rozochocił. Biała rycząca plama staje się szarą ryczącą plamą. A potem ciemną ryczącą plamą. GPS pokazuje 35. kilometr. Wyczerpanie walczy z innym uczuciem – całkowitą niechęcią do rozbijania w tych warunkach namiotu. Ta niechęć jest obezwładniająca, zabiera siły do działania, a jednocześnie… motywuje do marszu. Dokonuję szybkich obliczeń: okazuje się, że od Laugafell, przy którym powinien stać otwarty, malutki emergency shelter, w którym, zgodnie z nazwą, można się schronić, dzieli mnie 15 km. W tych warunkach, o tej porze, bez jedzenia – to bardzo dużo. Ale w Laugafell jest też ciepłe źródło. Ciepłe źródło. Ciepłe źródło… Idę.
Wpadam w ultramaratoński „trans ostatnich kilometrów”. Nic mnie nie obchodzi. Niewiele odczuwam. Brnę. Jeszcze 10 kilometrów. Jeszcze pięć. Jest 3 w nocy. Jeszcze trzy. Dwa. Czwarta w nocy. Laugafell. Nie ma emergency shelter, są za to zamknięte na głucho domki kempingowe. Nowe, zdaje się. I jest ciepłe źródło, a nawet mały staw, do którego prowadzi drewniana ścieżka i schodki. Najbliższy budynek okazuje się… ubikacją. Otwartą! W środku odkrywam przebieralnię. Na dodatek jest w niej ciepły kaloryfer, zasilany wodą ze źródełka. Zostawiam sanie na zewnątrz, rozkładam matę, zagryzając jednocześnie jutrzejszy baton, wyłączam GPS-a, który zatrzymał się na 50. kilometrze, przykrywam się byle jak śpiworem i w jednej chwili zasypiam.