Dzień 2.
Szept. Szmer. Szelest. Szum. Islandzki wiatr jest jak taper w niemym kinie mojego snu. Podkłada swoją dziką muzykę pod łopotanie ogromnych żagli. Gdzie ja jestem? Przez sen zaczynają się przebijać gwizdy, wycie. Łopotanie zaczyna przypominać łomotanie: budzę się. Na nosie i policzkach – niewiele więcej wystaje ze śpiwora – czuję świetlne refleksy. Słońce zaczyna lekko nagrzewać wnętrze mojego pokoju pośród przestrzeni. Wiatr mocno szarpie materiałem, coraz mocniej, ale namiot znosi to dzielnie. Po chwili zresztą okazuje się, że to było apogeum i… wszystko cichnie.
Po krótkim rozruchu stawiam czajnik ze śniegiem na ogień, czy właściwie ogienek i po chwili zalewam kolejną potrawę: tym razem cashew nasi. Na kolację będzie pasta alle noci. Można się rozmarzyć. Wyglądam przez namiotowe okno (ściągany pobierak śniegu) – jest pogodnie.
Ponieważ czekam, aż potrawa dobrze naciągnie, mogę się w tym czasie rozpisać o tym i o tamtym. Na przykład o jedzeniu i piciu. Dziennie mam pochłaniać niecałe 1500 kcal. Tyle mam zapasów. Więcej bym na Islandię nie dotaszczył. Gdyby to była tylko kwestia ciągnięcia sań po śniegu, nawet dodatkowe 10 kg nie zrobiłoby wielkiej różnicy. Gdyby było płasko, dodatkowe 50 kg to też nie byłby wielkim problemem. Ale trzeba się tu było dostać. Jestem sam. I nie jest płasko.
Na dzienną rację składają się dwa dania, czyli razem 1200 kcal i jeden batonik proteinowo-węglowodanowy. Przy tym wysiłku i mrozie, który czai się za horyzontem, powinienem dokładać do pieca dwa razy więcej. Ale to nie jest pierwszy taki eksperyment na sobie samym. Dam radę. Nie mam zresztą wyjścia.
Do tego litr herbaty w termosie, na cały dzień. I śnieg upchany do camelbaka. Zalewam go sprawdzonym podczas ultramaratonów izotonikiem (koncentrat). Camelbak jest schowany do kamizelki biegowej i dodatkowo izolowany od pleców termiczną wkładką. A kamizelka – idealnie dopasowana do ciała. Można ją zakładać pod kurtkę, dzięki temu po godzinie intensywnego wysiłku śnieg się topi. Najszybciej nagrzewa się płyn w rurce, która wije się z przodu po szelce. Staram się pić regularnie, małymi łykami – potem czekam, aż nagrzeje się nowa porcja. Patent, który przetestowałem na zimowych biegach i wyprawach górskich. Działa.
Wiatr ustaje, słońce jest trochę wyżej, wewnątrz namiotu robi się przyjemnie. Dochodzi ósma. Ociągam się, powoli pakuję rzeczy. Wyglądam przez drugie okno (pobieraki są dwa, na obu ściankach namiotu).
W przedsionku grzeje się woda na herbatę. Mogę więc w tym czasie napisać o… sikaniu. I nie tylko. Jak to się robi w takich warunkach? Jeśli się zachce wieczorem, w namiocie, w śpiworze, co wtedy? A w tym zimnie oj, chce się. Wychodzić na mróz – kiepski pomysł. Faceci mają prościej, ale kobiety też mają swoje sposoby. Wersja dla panów: odpowiednia (wykoncypujcie sami, jaka) buteleczka i… mamy skromny termofor. Hop, do śpiwora. Nic się może zmarnować, a już na pewno nie ciepło. Dość nietypowy recycling, który fanom science-fiction może się skojarzyć z filtrfrakami. Cóż to takiego? Specjalne stroje pozyskujące i uzdatniające wodę, której ludzie pozbywają się wraz z załatwianiem potrzeb fizjologicznych. I wraz z potem. Wprost do tych cudownych wdzianek. Używają ich fremeni w powieści „Diuna” Franka Herberta (ciekawie sfilmowanej przez Davida Lyncha). Chciałbym mieć takie cudo.
No dobrze, problem sikania rozwikłany, co z resztą? Bardzo szybko ustala się dzienny rytm i tak na dobrą sprawę można go… ustalić. Najlepiej na poranek. Raz dziennie, po złożeniu obozu i rozgrzaniu się pierwszym kilometrem trasy... voilà! Koniecznie trzeba najpierw zrobić rozruch, nabrać trochę ciepła, żeby móc bezpiecznie zejść z temperatury. Z drugiej strony – nie można się spocić. We wszystkim trzeba zachować równowagę.
Ruszam. Zaczynam w pełnym rynsztunku, ale co kilkanaście minut zrzucam kolejne warstwy. Widoczność jest świetna. Podłoże trudne. Trasa, którą sobie wytyczam, wije się po zmrożonych wzgórzach, co jakiś czas przecinając ślady monstertracków. Nie może zresztą inaczej. Na szczytach wzgórz często zalegają odsłonięte przez wiatr skały, które muszę omijać jadąc skosem zboczy.
Kilka dni wcześniej niespotykana o tej porze roku (niespotykana w środku wyspy) kilkudniowa odwilż nadtopiła śnieg. A potem wszystko skuł lód. Jechać po tym nawet w nartach z nałożonymi fokami jest bardzo ciężko. Trzeba pracować mięśniami w nietypowy sposób. Stabilizować. I tak co chwilę narty mi się rozjeżdżają. Wygląda to pokracznie. Zresztą, efekty można podziwiać na filmiku. Świeci słońce, kawałek w miarę prostej drogi, jedzie się, to i zaciesz na pysku jest. Choć pyska nie ma na filmie dużo, sanie kręciły.
Te wygibasy mają jednak swoją cenę: ciemne, kolorowe sińce, z przodu na łydkach. Odkrywam je pod koniec dnia. Przy takiej pracy we wszystkich możliwych płaszczyznach, zsuwaniu się po lodzie i zmrożonym śniegu, sztywne przytrzymanie stopy to nie jest najlepszy pomysł. Kostki też pociemniały. Przecież w takich warunkach można to porównać do biegania w górach w butach górskich. Może to nawet brzmi logicznie. Ale dla biegacza ma to tyle sensu, co stwierdzenie, że górale pędzą bimber… na pastwisko.
Robi się późno. Trochę za późno. Kiedy zachodzi słońce, temperatura spada w niesamowitym tempie. Zakładam na siebie prawie wszystko, co mam i szybko rozbijam obóz. Z lekkiego mrozu, którego nie było czuć pod kopułą niemal bezchmurnego nieba, nagle zrobiło się -15 stopni. Zza wzgórz wychodzi księżyc w pełni i pełni rolę lampy. Nawet nie muszę włączać czołówki.
Gwiazd prawie nie widać, za to na niebie rysuje się dziwny, podłużny obłok. Wydaje się dwuwymiarowy. Mieni się. Początkowo mam wrażenie, że rozświetla go księżyc, ale zaczyna nabierać blasku, jaskrawieć. Zorza polarna! Kilka sekund po tym, kiedy zdaję sobie sprawę, na co patrzę, jej środek rozpala się silnym, fluorescencyjno-zielonym światłem. Pulsuje, zatacza kręgi, tańczy na niebie ruchem wstążki w gimnastyce artystycznej. Zapominam o zimnie. Nie wyciągam aparatu. Na szczęście, bo widowisko nie trwa zbyt długo.
Licznik GPS pokazuje 43 km, co oznacza, że dziś Islandia dała się w siebie wedrzeć na 28 km. Zaszywam się w namiocie, w śpiworze, zjadam wykwintny posiłek i szykuję się do spania. Temperatura na zewnątrz spada do -17 stopni, ale to nie jest chyba jej ostatnie słowo. W namiocie jest -10.
Śpiwór nie daje rady. Mam na sobie wszystko i wypróbowuję różne układy myślowe, które zneutralizują tę jedną myśl – że jest mi przeraźliwie zimno. Skupiam się na zmęczeniu, próbuję zapaść się w to zmęczenie. Zimno przybiera postać drobnych elektrowstrząsów, które rozchodzą się falami po całym ciele. Udaje mi się z tego wyłączyć. Zapadam w dziwny półsen. Letarg. Dobrze, że nie śni mi się to, co spotka mnie jutro.