Dzień 8
Koszmarna noc. Letarg, odrętwienie. Rano wychodzi słońce i przychodzi… sen. Wybudza mnie dopiero głodność. W głowie mam strzępki melodii z filmu Kabaret: knock, knock… Who’s there? Hunger! Gotuję przyszykowany wieczorem śnieg i ryżowa potrawka przywraca mnie do świata żywych – o ile można tak nazwać islandzkie, zimowe pustkowia. Wyglądam z namiotu. Cisza, przejrzyste niebo. Siarczysty mróz.
Krótki rzut okiem do dziennika, podsumowanie kilometrów, dni… No właśnie. Jaki mamy dzień. Wtorek. To oznacza, że wczoraj był poniedziałek wielkanocny. Przejdźmy do następnej kwestii.
Pierwszy raz dokonuję kalkulacji wstecznej – ile jeszcze? I nagle zdaję sobie sprawę, że patrząc ciągle na GPS, który pokazuje zbliżony wycinek mapy, nie dostrzegłem, że do końca zostało mi około 80 km. Słownie: osiemdziesiąt. A to dopiero ósmy dzień! Zakładałem, że przy dobrych wiatrach (czytaj: braku „złych” wiatrów) uda mi się pokonać całą trasę w 12 dni. Dałem sobie też 1–2 dni zapasu – co ma odzwierciedlenie w zapasach. Słowem, mogę zaryzykować większe porcje. Mogę…? Cóż, ryzykuję. Jedną paczkę robię na drogę. Puree. Żeby nie zamarzło, chowam do wewnętrznej kieszeni kurtki, razem z łyżką.
Kostki posiniały. Z trudem wkładam buty. Zwijanie obozowiska idzie ciężko, ból nie ustępuje i staje się nieznośny. Pierwszy raz łykam jakiś pejn relif dabl pałer. Żadne cudo, zwykła piguła, ale po 20 minutach jest lepiej, mogę jako tako chodzić. Ale, jak się za chwilę okazuje, nie daję rady jechać – te ukłucia bólu są przeszywające. Daję za wygraną i zakładam buty górskie, sznurując tylko dół. Narty mocuję do sań. Jest lepiej, ale daleko mi do stwierdzenia, że jest dobrze. Wychodzi na to, że najlepsze byłyby teraz buty do zimowego biegania górskiego, stuptuty i ocieplacze. Zapisać w kajeciku. I wężykiem, wężykiem…
Śnieg jest zmrożony, nie jest to jednak lodowa tafla, jak wcześniej, da się iść. A nawet biec. Momentami, na prostych odcinkach, ponosi mnie fantazja i truchtam.
Docieram do drogi. Do głównej drogi, która latem jest dość popularną trasą wgłąb wyspy. W przeciwną stronę prowadzi aż do punktu docelowego wyprawy: wodospadu Gullfoss. Wije się po pagórkach, ale ich grzbiety często są odarte ze śniegu. Te połacie bezśnieżnych wzniesień zmuszają mnie znowu do kluczenia gdzieś pomiędzy. Odbijam z trasy i wychodzę na śnieżną równinę. Przypominam sobie, co pisałem o planowanej trasie przed wyprawą. Jak pobłądzę, wyjdzie więcej, niż planowałem. Jak pobłądzę na skróty, wyjdzie mniej. Wygląda na to, że błądziłem na skróty.
Równina zaprowadziła mnie (skrótem) w pobliże drogi. Muszę ją przeciąć i odbić w drugą stronę, ale nagle drogę przecina mi… rzeka. Widziałem na mapie, że jest, ale wcześniej skrywała się pod lodem i śniegiem. Tutaj wydostała się już na powierzchnię. Wąska wstążka, może dwumetrowa, ale nie daję się zwieść – po załamaniach śniegu widać jej prawdziwe rozmiary. Jest dość głęboka. Po drugiej stronie strome zbocze pagórka. Po kilkuset metrach znajduję lodowy pomost i łagodniejsze podejście. Przeprawiam się z duszą na ramieniu. Znowu przed oczami stanął mi Atreyu z Niekończącej się opowieści i jego tonący koń Artax. Rzeka za mną.
Zbliża się wieczór, przyspieszam. Na mapie mam zaznaczony emergency shelter i nawet na zdjęciu satelitarnym coś tam było widać. Ostatni kilometr. Chyba. Kostki znowu bolą. 500 metrów. Coś widać i… coś za dużo tego. I za duże to. Niesamowite. Kawiarnia! I mini-stacja paliw. Dwa budynki, toalety. Ale mini-schronu nie ma. Wszystko na głucho zamknięte, a w dodatku drzwi zasypane grubą warstwą zmrożonego śniegu. Nieopodal stoi samotnie jakiś budynek. Szybki rekonesans – stajnia. Otwarta! Wracam po sanie.
W środku pełno zmrożonego śniegu, dziury, przeciąg, ale co tam. Zapowiada się lepsza noc. Licznik zatrzymał się na 27 km. Znoszę do środka śnieg do przysypania burt, zrobienia kolacji, śniadania i wałówki na drogę. Wbijam się do namiotu. Zostało trochę ponad 50 km, w tym jedno spore podejście pod Bláfell; ma tylko 1204 m n.p.m., ale wyraźnie góruje nad okolicą. Oby nie wiało. Dziś wiatr odpuścił. Jest szansa, że w takich warunkach skończę w dwa dni. Dotykam kostek. Narty jutro też będą miały wolne... Śnieg dochodzi. Czas na coś gorącego.
Zakutany w śpiwór, owinięty folią NRC, jak zwykle z całym odzieżowym dobytkiem na sobie, sprawdzam termometr, który pokazuje -9 stopni. Uciekłem z imadła lodowców. Tropiki. Nie czuję ciepła. Nic nie czuję. Uznaję, że to wspaniały stan i głęboko zasypiam.