Dzień 9
Wiatr z jękiem wciska się w szpary stajni. Zdążyłem się przyzwyczaić do tego, że budzi mnie słońce, a tu półmrok przycupnął na popas. „Śpię. Przebudzenie może się nie powieść. Nie jestem mistrzem w podnoszeniu powiek”*. Bez mistrzowskiej wprawy wybudzam się w końcu, za to po mistrzowsku pichcę ryż, pakuję się i opuszczam swój schron. Znów piękna pogoda, choć zdecydowanie bardziej wietrznie, niż wczoraj. Nawet nie muszę włączać GPS-a, bo przede mną rysuje się Bláfell. Jest cieplej, zanim wyruszyłem temperatura podniosła się do -10 stopni. Można pomęczyć się chwilę dłużej z aparatem i zrobić zdjęcie całego człowieka z saniami.
Rzut okiem na mapę, a potem podążam wzrokiem za drogą F35, która wije się wśród lekkich wzniesień. Tu i tam marszczy czarne, kamieniste brwi. Wokół – biało. Ruszam poza szlak, żeby dojść poza horyzont wyznaczony przez masyw majestatycznej Bláfell.
Pierwszy postój na posiłek, dziś, tak jak wczoraj, niecałe 1800 kcal, szaleństwo. Docieram do brzegu położonego u stóp lodowca jeziora Hvítárvatn. Nie wiem na pewno, czy sunę przez taflę, czy brzeg i coraz mniej mi się to podoba, tym bardziej, że chwilę wcześniej ściągnąłem narty – kostki nie dawały rady. Trzeba znowu iść skosem. Jezioro przechodzi w rzekę Hvítá, która przez nie przepływa, a rzeka wychodzi spod lodu. Spora. Ale za kilkaset metrów będzie most, już go nawet widać.
Za mostem zaczyna się podejście. Bláfell prezentuje się dumnie.
Teren byłby idealny pod narty, bo śnieg jest grząski, zapadam się. Próbuję z nartami – nic z tego. Już samo włożenie butów jest katorgą. Próbuję przez chwilę z rakietami śnieżnymi. Też nie daję rady. Postój. Od rana ciężko się idzie, a to podejście zabiera mi resztki energii.
Ruszam, ale po kilku krokach zmęczenie mnie spowalnia. Opadło na mnie nagle, jak lawina. Postój. Z wierzchołka schodzi lawina chmur. Nie mogę się zebrać w sobie, dopada mnie kryzys, zmęczenie pomieszane z bolącymi kostkami. O ile przez większość wyprawy skupiałem się na walce z sobą, mrozem, wiatrem, koncentrowałem na prostych czynnościach, o tyle teraz koncentruję się na celu. Idę przecież w konkretnym celu. Chcę pomóc, obiecałem pomóc i zrobię wszystko, żeby dojść do celu i choć trochę przybliżyć Sławka do kupna protezy. Wbijam kije w śnieg, zapieram się, wstaję, ruszam.
Powoli, ale do przodu. W całym tym ociężałym parciu naprzód ani razu nie obróciłem się za siebie. A za plecami mam płaskowyż, przez który się jeszcze wczoraj przedzierałem. Dalej na północ horyzont zamykają góry. Ruszam dalej, na południe. Po przekroczeniu masywu „opadnę” kilkaset metrów w dół. Przypuszczam, że skończy się śnieg.
Trasa przebiega tak, że Bláfell ma okazję zaprezentować mi się z różnych stron, zakamarków, załamań. Chowa w sobie światło i cienie. Patrzy tysiącem iskrzących w słońcu, lodowych oczu. Do szczytu masywu już niedaleko
Jestem na szczycie i pierwsze, co mogę powiedzieć to... Potwór! Cywilizacyjny potwór. Monstertruck. A właściwie – monsterbus. Niedaleko za wierzchołkiem masywu, z którego wyrasta góra, w przeciwnym do mojego kierunku, znajdują się jakieś zabudowania i to stamtąd wyjechało to monstrum. I stamtąd, na szczęście też w przeciwną stronę, ruszył rój skuterów śnieżnych.
Ze szczytu rozpościera się widok na południe. Okoliczne szczyty pokryte są śniegiem, ale dalej – niżej – przeważają już ciemne barwy – skał, ziemi, mchów.
W takim miejscu powinien być zasięg, sprawdzam więc telefon. Wiadomość od Patryka, prognoza pogody. Czytam raz, drugi. Dopiero po chwili zaczynam rozumieć, co przeczytałem, jestem już naprawdę zmęczony. Czytam trzeci raz. SMS był wysłany rano.
Co tam zmęczenie. Jest już dość późno, ale trzeba ruszać i dojść jak najdalej. Na mapie, po drodze, około 5 km dalej jest zaznaczony jakiś emergency shelter. Może znów trafię choćby stajnie. Zaczynam „opadać”. Robi się trochę cieplej. Śnieg zaczyna kurczyć się do rynny-drogi, tak, jak na początku wyprawy.
Długie slalomy zajmują mi więcej czasu, niż przypuszczałem, ale w końcu, tuż przed zmrokiem, docieram na miejsce. I znów zastaję zamknięte na głucho schronisko. Jest jeszcze mała stajenka, ale po sufit wypełniona śniegiem i… mała szopa. Niezbyt urokliwe miejsce. W beczce jakieś śmieci. Ktoś miał fantazję i na ścianie tej rudery namalował kilka kolorowych pejzaży. Temperatura: na lekkim minusie. Decyduję się nie rozkładać namiotu. Robię podwójną porcję wszystkiego – herbaty, makaronów. Wypalam też, ot tak, parę kostek paliwa.
Szykując się do snu sprawdzam raz jeszcze wiadomości. Kolejny SMS od Patryka, potwierdzający niestety wcześniejszą prognozę.
Islandia szykuje mi huraganowe pożegnanie. Trzeba będzie wcześnie wstać i… uciekać. Mumifikuję się w śpiworze i zasypiam, nie czując zimna.
Fragment wiersza „Napis” Agnieszki Kuciak z tomu „Retardacja”.