top of page

Dzień 1.

Mówię do budzika, żeby się obudził, bo to już czas. Jest 5:39. Alarm nastawiony jest na 5:40. Jak zwykle w takich sytuacjach, kiedy po prostu nie można zaspać, wychodzę z krypty własnego snu minutę szybciej. Jeszcze nie wiem, gdzie jestem, ale wiem, że zaraz zadzwoni. Niewiele pamiętam do tego momentu: wysiadamy z auta, chłodny powiew trochę mnie cuci. Ania i Kuba – zawieźli mnie, pomogli, o tej nieludzkiej godzinie. I pojechali do pracy. Wielkie dzięki!


Lotnisko w Reykjavíku jest maciupkie: kasa, kawiarnia, poczekalnia. Żadnych kontroli, tylko dokument. Nikt się nie spieszy. Odlot o 7:15, do bramki proszą o 7:06. Startujemy w miarę punktualnie, punktualnie lądujemy. To tylko niecałe 40 minut lotu, ale stewardesy serwują kawę lub inną herbatę. Z okna widzę chwilami – oprócz chmur – islandzkie pustkowia.

Nie jest to jednolita biel, ale czarno-białe łaty. Od patrzenia na nie przez dłuższy czas dostaję oczopląsu. Przypominają labirynt. Będą labiryntem.


Akureyri, położone nad fiordem Eyjafjörður, to poza „okręgiem stołecznym” drugie co do wielkości miasto Islandii.

Reykjavík otoczony jest miasteczkami, z których część jest większa od Akureyri; mają odrębność administracyjną, ale traktuje się je w zasadzie razem ze stolicą jako jedno skupisko miejskie – stąd Akureyri wymieniane jest zwyczajowo jako drugie.


Z lotniska odbiera mnie Hjörtur z islandzkiego Eurodesku – europejskiej sieci informacji młodzieżowej. Znamy się od dawna, bo ja też pracuję w tej sieci. W Polsce, rzecz jasna. Hjörtur – tak się szczęśliwie dla mnie składa – odwiedza w Akureyri znajomych. Owszem, miałem plan B: autobus jadący przez Reykjahlíð na południowy wschód, ale musiałbym czekać na niego jeden dzień. Robimy krótką objazdówkę po centrum i wstępujemy do cukierni-kawiarni. Ładuję akumulatory islandzkim pączkiem. Ciekawostką w asortymencie jest słoda bułka z... szynką z owcy. Ruszamy w stronę wodospadu Godafoss, skąd mam wyruszyć. W pobliżu jest parking, a nawet – to nowość – sklep z pamiątkami. Islandia reaguje na coraz większe zainteresowanie turystów.

Do wodospadu prowadzi ścieżka. Z daleka można go oczywiście usłyszeć, zobaczyć, ale też poczuć – wiatr wdziera się w niego, porywa i unosi daleko chłodną mżawkę. Kilkanaście lat temu byłem nad Niagarą – Godafoss wygląda trochę jak jej mniejszy brat. Niagara jest monumentalna, potężna, Godafoss – majestatyczny, surowy, ubrany w chłód, wiatr i śnieg.


Śniegu nie ma jednak dużo. Nie na tyle, aby móc ciągnąć sanie. Hjörtur zawozi mnie ok. 30 km dalej na południe. Mijamy ostatni zamieszkały budynek i docieramy do miejsca, gdzie jego samochód, terenówka (w rozumieniu miejskim), dalej już nie pojedzie. Za mały prześwit, za duże muldy. Śniegu wciąż za mało, ale wygląda to lepiej – pomiędzy ciemnymi a białymi plamami jest już pewna równowaga. Przepakowuję wszystko do plecaka. Hjörtur żegna się ze mną, ale coś w jego spojrzeniu mówi mi... Zresztą, nieważne. W oddali widać konie.

Kiedy wciąż układam sobie w głowie jak poukładać rzeczy, żeby wszystko weszło (i żeby mi dźwigania bokiem nie wyszło) jak spod ziemi wyrasta obok mnie końskie stadko. Najpierw z pewnej odległości śledzą moje poczynania, ale po chwili zaczynają robić przegląd sprzętu, połączony z degustacją niektórych jego części.

– Podwieziecie? Kiwają głowami na tak. Ale bez śniegu to i koń nie uciągnie… No dobrze, pewnie uciągnie, co to dla konia 42 kg. Ale sanie długo by nie pociągnęły po ostrych kamykach. Konie stają koło mnie w rządku i nalegają na selfie. No to robię nam selfie.

Kto oglądał Dziką drogę (Wild)? Scenę zakładania przez bohaterkę „lekko” przyciężkawego plecaka w hotelowym pokoju? Pełzanie po podłodze, wygibasy, akrobacje. Wyglądam podobnie.

Nie wszystko się mieści w dużym plecaku, więc z przodu zwisa ze mnie jeszcze plecak podręczny. Udało się, ale… po trzech kilometrach mam dość. A to już popołudnie. Na szczęście chwilę potem droga tworzy rynnę, w której śniegu jest na tyle, że można wreszcie wyjąć sanie.

Kilka razy robię postoje i cały dobytek przenoszę na raty po postrzępionych, ostrych, czarnych, bezśnieżnych plamach drogi – posuwam się przez to w dalszym ciągu mozolnie.


Pierwsze rozdroże. Na prawo – pustkowia, na lewo – wodospad Aldeyjarfoss. Zostawiam sanie i ruszam do wodospadu. Jest piękny. Huczy. Napina struny huku do niesamowitej skali. Ten huk, ten dźwięk jest wielowymiarowy. Wokół rozciąga się skalna ściana uformowana w organowy prospekt. Echo gra koncert na tysiące granitowych piszczałek. Nie mogę się oderwać od tej muzyki, a trzeba ruszać.

Pierwsze kilometry z saniami, śledzącymi każdy mój krok, do łatwych nie należą (czy ktoś mówił, że będzie łatwo?). Droga zaorana jest oponami islandzkich monstertracków. Nie są tak duże jak te z pokazów w USA i pewnie nikt ich tak nie nazywa, ale i tak robią wrażenie. Wozi się nimi turystów w trudno dostępne miejsca. Widziałem na zdjęciach. Tu widzę tylko ich ślady.

Całe to turystyczne szaleństwo zaczęło się na Islandii stosunkowo niedawno. Nawet niektórzy Islandczycy nie mogą się nadziwić. Nie wszystkim masowa turystyka się podoba, część mieszkańców twierdzi, że niszczy to ducha wyspy, zabiera jej dzikość, a zostawia... śmieci. No coż, mnie nikt w czasie podróży nie będzie zabierał tej dzikości, bo... nikgo raczej nie spotkam. I jak zawsze nie zamierzam po sobie na trasie zostawić żadnych śmieci. I mam nadzieję, że niczego – i sibie przede wszystkim – nie zgubię.


Hjörtur powiedział, że dla jego dziadka największą zmianą, przeskokiem cywilizacyjnym nie było to, co sprawiło, że XXI wiek należy do homotabletus: telekomunikacja, komputeryzacja, miniaturyzacja… Nie, dla niego największą zmianą były… suche stopy. Zawdzięczał je gumiakom Nokii. Tak, tej od komórek. Nokia lata temu produkowała m.in. gumiaki, które odmieniły życie Islandczyków pracujących przy połowach. Niektórzy starsi mieszkańcy wyspy zapewne nie zaprzątają sobie głowy tym, z czego Nokia jest znana na kontynencie. Kontynentach. To naprawdę ciekawe, jak w niektórych częściach świata pewne fakty, historie, zjawiska, postaci odmiennie zapadają w pamięć i w tej pamięci żyją. Przykład nam bliższy, choć jednocześnie bardzo daleki: zapytajcie w Japonii o Piłsudskiego. – Piłsudski? Tak, uczyłem się. Jaki Józef? Bronisław! Koniec dygresji


Po kilku kilometrach pięcia się coraz wyżej i wyżej śnieg wreszcie zawładnął krajobrazem. Na ten krajobraz to chmury nasuwały półmrok, to słońce nakładało kolory. Słaby wiatr. Potężna cisza.

Jak okiem sięgnąć pagórki i wzgórza, które wyglądają jak rozkołysane fale na morzu, zatrzymane i zakute w mróz w jednej, krótkiej chwili.

Nadtopione w słoneczne dni i zlodowaciałe zbocza mienią się w słońcu jak morska piana. Zostawiam szlak gdzieś z boku i wytyczam własne trasy, śledząc rzeźbę terenu na GPS-ie.


Zakładam narty, back-country Alpiny, które dostałem od MGBsport. Spisują się świetnie. Podobnie jak buty Alaska – pancerny model tej samej firmy. Wygodne, nieprzemakalne, dość ciepłe i mimo to oddychające. Oczywiście miałem nałożone foki, bez tego nie byłoby mowy o jeździe po zmrożonym, zlodowaciałym śniegu.


Wieczorem, jeszcze przed zachodem słońca – pierwszy postój. Namiot udaje się rozłożyć szybko, pomimo narastającego wiatru. Licznik GPS-a zatrzymał się na 14 km, przyzwoicie, jak na pół dnia.

Pierwszy posiłek – stopiony, zagotowany śnieg i Adventure food: na pierwszy ogień idzie liofilizowana pasta carbonara. Pycha. A pierwszy ogień bierze się z paliwa stałego Esbit. Daje radę, choć oczywiście trwa to dłużej niż gotowanie na gazie. Ale gazu nie można zabrać do samolotu. Temperatura na zewnątrz: -3 stopnie. W środku: 3 stopnie na plusie. Wskakuję w lekką bieliznę z wełny merynosów i zapinam się szczelnie w pożyczonym puchowym śpiworze North Face’a (below -20).


Po godzinie budzę się z zimna. Jest lodowato. Temperatura w namiocie spadła do zera. Zaraz… Powinno mi być ciepło… Ubieram puchówkę i spodnie. Jest… tak sobie. Jakoś zasypiam wmawiając sobie, że to tylko zmęczenie. Dobrze to nie wróży. Dalej będzie prawdziwy mróz opadający z lodowców. I zaczną się kłopoty.


RECENT POSTS:
SEARCH BY TAGS:
No tags yet.
Partnerzy strategicznni
Strategic partners
Wsparcie sprzętowe * Support
Pomoc organizacyjna i sprzętowa
Logistics and support
Patronat medialny * Patronage
  • Facebook Vintage Stamp
OSTATNIE WPISY * RECENT POSTS:
SEARCH BY TAGS:
No tags yet.
bottom of page