Dzień 0. Podróż * Day 0. Travelling
Wyprawa cały czas trwa, chociaż już się zakończyła. Do nowej protezy Sławka droga jeszcze daleka. Wiecie już doskonale, gdzie mieści się ta magiczna strona-pomagajka, ale przypomnę – jest tutaj. Jeśli znacie firmy, instytucje, które chciałyby wesprzeć Sławka, w zamian za zaistnienie na Islandzkim wyzwaniu i gratisy, które oferuję za wpłaty (są super!) – dajcie znać, posyłajcie w świat. A tymczasem… Rozpoczynam relację. Każdy dzień będzie osobnym wpisem. Zapiski drżącą z zimna ręką, wykonywane na gorąco (to jest suchar) każdego wieczoru zamieniam teraz w historię pewnej szalonej wyprawy. Dlaczego szalonej? Dowiecie się… Zaczynamy!
***
– Za dużo. – Staram się. – Jeszcze za dużo. – A teraz? – Jeszcze trzeba coś wypakować. – A teraz…? – Jeszcze (…). Wyprawa zaczyna się od: przepakować, upchać, wcisnąć. Waga leniwie schodzi z 34 kg, za czwartym podejściem pokazuje maksymalne 32 kg. A ważyłem w domu...
No cóż. Staram się skompresować z natury skompresowane jedzonko liofilizowane od restauracji Trzy kaczki oraz Kto wypuścił skowronka? Plecak podręczny pęka w szwach od nieplanowanych 10 kg. Dopiąłem swego, dopiąłem go. Jest mały i na szczęście nie wzbudza podejrzeń. Udaję, że podnoszę go jak gdyby nigdy nic i udaję się do bramek.
Pominę uroki taszczenia nart, torby z saniami i plecaka do awaryjnego transportu sań (do którego tymczasowo pakuję część dobytku, żeby w ogóle być w stanie unieść torbę) z gdańskiego dworca na gdańskie lotnisko. W Warszawie Patryk z Fundacji Fabryka Muzyki podrzuca mnie na Centralną i pomaga się zapakować, odraczając samotne dźwiganie, ale dalej – trzeba sobie radzić. W Gdańsku w torbie transportowej po kilku minutach urywa się pas. Dobrze, że przetrwały uszy, ale taszczenie 42 kg staje się jeszcze trudniejsze. Zaraz, czy nie miałem czegoś pominąć…? Lećmy dalej. Do Keflavíku.
Na miejscu czekają na mnie Ania i Kuba – przyjaciółka siostry z chłopakiem. Chciałem przenocować na lotnisku w Reykjavíku, położonym blisko centrum miasta, ale jest zamykane na noc, więc zabierają mnie do siebie, do Mosfellsbær – to spory kawałek. Jest wietrznie, deszczowo i chłodno, czyli normalna islandzka pogoda. Za oknem pola zastygłej lawy czernieją bardziej niż mrok wieczoru pod kloszem chmur. Wydaje się, że w tą czerń można włożyć rękę, że jest bezdenna, skrywa w sobie jakiś inny wymiar. Czy czerń może się mienić w oczach? Docieramy na miejsce i po chwili idziemy spać. Za parę godzin, wczesnym rankiem czeka mnie krótki lot na północ, liniami Air Iceland.